Hiortfjellet – an Arctic challenge – kayak and mountain hike

Svalbard 2015 (5)
W niedzielę trzeba było wstać jeszcze wcześniej, przed siódmą gdyż na ósmą rano zaplanowany był wymarsz na kolejną wycieczkę. Tym razem pojechałem po bandzie i wybrałem opcję kajakowania po fiordzie z maszerowaniem na Hiortfjellet czyli jedną z najwyższych gór w okolicy, jakieś dziewięćset metrów nad poziomem może. Może wysokość nie robi wrażenia, bo nie jest to jakiś hard, ale trasa, jaką tam właziliśmy… to inna bajka.

Svalbard 2015 (617)

nasze kajaki

Śniadanko, gorąca woda do termosu, ciuszki na siebie, ciuszki do plecaka i można było udać się pod hotel w oczekiwaniu na przewodnika. Był nawet przed czasem, przywitaliśmy się i zapakowaliśmy się do czarnego transportera. Byłem ja i parka Finów, którzy również płynęli dzień wcześniej ze mną do Pyramiden. Po drodze zabraliśmy jeszcze Norweżkę, która umiała kilka słów po polsku. Okazało się, że mieszka w Oslo i ma znajomych w Krakowie. Powiedziała, żebym mówił jej Kasia.

Zdjęcie 13.09.2015, 10 26 45

w tle Longyearbyen

Pogoda nie była zbyt rewelacyjna, zarówno do wspinaczki, jak i do kajakowania. Nasz guru, Fin, po zaparkowaniu auta przy brzegu łaził i obserwował skąd wieje wiatr, jak wzburzona jest woda i jak układają się chmury. Nie był przeszczęśliwy… Ja również, szczególnie perspektywą wiosłowania kajakiem jakieś 3km w jedną stronę na lekkiej fali z wiatrem z boku. Nie przepadam za tym rodzajem atrakcji, ale widziały gały co brały i kropka. Wyjścia nie było.

Weszliśmy do hangaru na odprawę bezpieczeństwa, gdzie nasz przewodnik dokładnie opowiedział nam o zagrożeniach i o tym, jak mamy się ubrać przed wejściem do kajaka, co na  siebie w jakiej kolejności założyć i co będziemy robić. Po prelekcji otrzymaliśmy termos z gorącą wodą, paczkę jedzenia liofilizowanego, kubek i łyżkę. Czyli suchy prowiant na drogę.

Ubieranie się… tu było wesoło, bo trzeba było zdjąć buty i kurtkę oraz rękawiczki. Otrzymaliśmy suche skafandry i od razu włączyła mi się lampka z wywrotką i dziurą w skafandrze, przez którą momentalnie wlewają się hektolitry wody ciągnąc mnie w dół norweskiego fiordu. Po założeniu skafandra, trzeba było włożyć buty z pianki, nałożyć fartuch… znów wizja wywróconego do góry dnem kajaku… bla, bla, bla, i kamizelkę ratunkową. Na samym końcu specjalne rękawice do wiosłowania i można było resztę klamotów wsadzić do worka a następnie do komory w kajaku. Lekko nie było, ale za pomocą silnych nóg jakoś to wszystko wcisnąłem. Można było więc wodować nasz okręt na wodę. Kasia z przodu, ja z tyłu. Kajak był dodatkowo wyposażony w ster i pedały, którymi trzeba było sterować, ale z moim szczęściem coś nie wyszło i nie mogłem skręcać. Okazało się, że nie naciskam na pedał, który gdzieś uciekł, lecz na sznurek… więc musiałem się trochę pogimnastykować na wodzie ku uciesze Kasi, która chyba nie zdawała sobie sprawy, że wcale nie jest tak cool. Udało się i mogliśmy zacząć wiosłować. Jakoś szło, do czasu kiedy wymsknęła mi się noga z nieszczęsnego pedała i od połowy drogi do brzegu musiałem kierować wyłącznie za pomocą wioseł. Było ciężko, ale udało się dopłynąć i zaparkować… ale zapomniałem schować steru, który lekko zarył o dno. Dobrze, że Marian (czyt. Fin przewodnik) nie widział.

Svalbard 2015 (612)

dobra miejscówka…

Zdjęcie 13.09.2015, 10 40 18

przewodnik, zwany dalej Marianem z flintą

Kajak zaparkowaliśmy, zostawiliśmy na brzegu, przebraliśmy się w normalne ciuchy i mogliśmy zacząć marsz na górę. Zapomniałem dodać, że na samym początku Marian nabił flintę ostrą amunicją, na wypadek spotkania z niespodziewanym misiakiem, dla którego bylibyśmy smakowitym kąskiem. Ruszyliśmy w nieznane… przez tundrę, lekko podmokły teren, skąd rozciągały się niesamowite widoki. Było błogo. Cicho, majestatycznie, dziko. Szliśmy cały czas pod górę co jakiś czas zatrzymując się i oglądając widoki, które roztaczały się wokół.

Robiło to niesamowite wrażenie. Po pewnym czasie spostrzegliśmy stadko reniferów a następnie w odległości 40-50m od nas małego renifera z matką, które nie zwracały na nas uwagi i spokojnie skubały sobie zieleninę. Zrobiliśmy przerwę na kawę i ciasteczka. Marian gustował się w tych, które mi najbardziej smakowały, z dżemem w środku a te z czekoladą zostawił. Myślał, że się nie skumam… cwaniak jeden.

Zdjęcie 13.09.2015, 16 06 41 (1)

strzelba na niedźwiedzie z Suchym

Po pewnym czasie, po przejściu kilku strumyków i malutkiego lodowca skończyła się przyjazna nawierzchnia i zaczęły się skały, skałki, kamienie, kamyczki i kamloty, na które trzeba było uważać, żeby nie spadły komuś kto idzie za nami na łepetynę oraz żeby samemu nie złapać zająca, a było łatwo. Kamienie były śliskie, ciężko było postawić nogę w jakimś konkretnym miejscu a wspinaczka zapowiadała się dość długa… kręta i wyboista.

Marian nawet raz się wywalił, ale jakoś wyszedł z opresji bez szwanku. W drodze powrotnej lekko się podrapał, ale przeżył. Myśmy w każdym razie leźli dalej w górę. Ja krok w krok za Marianem, reszta gromadki nieco z tyłu. Droga stawała się coraz trudniejsza. Weszliśmy w chmury i było widać tyle, co nic a dodatkowo wiało. Można było bardzo lekko spaść w przepaść… a to skończyło by  się dość boleśnie. Już chyba lepiej spotkać niedźwiadka. W pewnym momencie skończyły się kamienie i zaczęło się błoto… Błoto było o tyle fajne, że trzeba było mocno zagęszczać ruchy, bo inaczej zasysało… było wesoło. Nie dość, że mocno pod górę, nie dość, że mało co było widać, to jeszcze było ślisko i zasysająco. Było cool. Błotko się skończyło i zaczęły się kolejne kamienie.

Zdjęcie 13.09.2015, 13 13 14

tak wyglądał szczyt…

Kiedy wysokościomierz pokazał 900m zaczęło się małe wypłaszczenie i stanęliśmy na szczycie, z którego rozpościerał się zatykający w pierś widok. Nie było widać nic oprócz mgły, ale było super. Nadszedł czas na obiad, więc trzeba było rozpakować opakowanie z obiadkiem, nalać tam wodę z termosu, zamieszać i odczekać kilka minut. Potem można było zjeść papkę, która była całkiem, całkiem smaczna.

Zdjęcie 13.09.2015, 13 27 11

obiadek

Do tego do picia soczek i człowiek od razu zrobił się szczęśliwszy. Chwilkę posiedzieliśmy na górze i trzeba było wracać… częściowo maszerowaliśmy tą samą drogą, lecz po pewnym czasie odbiliśmy w lewo i skierowaliśmy się do opuszczonej chatki górników i starego szybu kopalni węgla. Szliśmy warstwicą i znów trzeba było uważać, żeby nie zlecieć w dół. Liczyły się dobre buty, koordynacja i silne nogi. Kiedy opuściliśmy chmury można było do woli cieszyć się widokiem okolicznych fiordów, zatoki i gór. Było piknie.

Zdjęcie 13.09.2015, 14 35 02 (1)

szyb służący do transportu węgla w dół, na Svalbardzie kopalnie są u góry…

Zdjęcie 13.09.2015, 14 47 48

kibelek

Zdjęcie 13.09.2015, 14 54 25

pusta łuska…

Zdjęcie 13.09.2015, 14 51 07

piecyk

Svalbard 2015 (561)

Domaszerowaliśmy do  chatki, gdzie nastąpiła kolejna przerwa. Ja poszedłem focić bo było co i troszkę się oddaliłem od Mariana z flintą. Jakieś 30m max… zobaczyłem opuszczony klozet znaczy się wychodek i chciałem  porobić kilka zdjęć. Marian stwierdził, żebym się lepiej nie  oddalał… bo miś. Więc, jak Marian tak twierdził, to znaczy  że tak faktycznie jest i trzeba uważać. W każdym razie fotkę klopa jako taką zrobiłem i mam ją w swojej kolekcji. Ha ! W chatce znów ciasteczka, te z dżemorem w środku się skończyły – Marian zeżarł, herbatka, kawka, soczek… i pognaliśmy w dół, gdzie nasz guru zaliczył lekką wywrotkę, ale szybko i sprawnie się opatrzył. Ja w tym czasie fociłem renifery.

Zdjęcie 13.09.2015, 11 39 11

renifery

Svalbard 2015 (516)

Zdjęcie 13.09.2015, 15 15 09

Zdjęcie 13.09.2015, 15 49 52

Svalbard 2015 (465)

po takim terenie mszerowaliśmy pod górę i z góry, więc jak widać wcale tak lekko nie było

Svalbard 2015 (488)

Zdjęcie 13.09.2015, 15 59 12

Zdjęcie 13.09.2015, 16 01 33

Svalbard 2015 (600)

buty i spodnie Regatta, bardzo dobrze sprawiły się na górskim slaku – podziękował Bergson Riviera 

W końcu (niestety) zeszliśmy w dół i trzeba było się ogarnąć, ubrać w suchacze, fartuchy, kapoki, zapakować klamoty do kajaków i ruszyć na drugą stronę fiordu. Było troszkę ciężej, bo wiatr wiał z północnego zachodu, fala była z boku – Kaśka kilka razy dostała falą, co bardzo się jej podobało, a ja dalej miałem w głowie wizję wywrotki… szczególnie przy bocznej fali. Starałem się ustawiać kajak dziobem do fali i jakoś w jednym kawałku, cali dotarliśmy do brzegu. Jeszcze tylko trzeba było zaparkować maszynę, zanieść wiosła do hangaru, przebrać się i opłukać skafander, fartuch, kapok… i Marian zawiózł nas do hoteli… można więc było napić się piwa, zjeść hamburgera i  położyć się spać. Poniedziałek zapowiadał się mniej aktywny, w planach była wizyta na farmie psów greeendog.no i przejażdżka zaprzęgiem po okolicy. Totalny luz i fun. Można było się bardziej wyspać, szczególnie że start akcji zaplanowany  był dopiero na 9:00.

Suchy w suchym skafandrze

2015-09-21T19:10:50+02:0021/09/2015|Podróże|

Tytuł