duathlon na wydmach, maj ferst tajm…

54_001_96002995 (800x533)

Nigdy wcześniej nie startowałem w zorganizowanym wyścigu rowerowym, tym bardziej w duathlonie i tym bardziej w MTB. Nieco obawiałem  się jazdy w grupie, tego że zrobię komuś krzywdę, w kogoś wjadę, spowoduję jakąś kraksę czy się połamię, szczególnie że 5 grudnia mam jeszcze pobiec maraton… co będzie bolało bardziej niż w Bangkoku… Start w duathlonie zaplanowałem dość dawno, kiedy w przypływie emocji kolarskich, po odebraniu bajka z serwisu puściłem się w las. Znów mnie to zakręciło bardziej niż bieganie, więc chciałem  to gdzieś spożytkować i zobaczyć co się z czym je. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zgłosiłem  się do Duathlonu na Wydmach, który rozgrywany był 7 listopada w Łebie. Duathlon, czyli  połączenie rowerowania z bieganiem, teoretycznie nic strasznego, ale siłowa jazda by MTB w lesie, czy jak autor napisał po wydmach + bieg sprawiało, że wyzwanie było całkiem niezłe. Organizator zaplanował trasę rowerową o długości około 25 kaemów i biegową o ponad połowę krótszą, więc w sam raz, chociaz woalałbym odwrotnie. Trenować oczywiście nie trenowałem, coś tam kręciłem, trochę biegałem, ale bez fajerwerków. Co chwilę coś wypadało, coś pobolewało, więc i tak cały trening nie wyglądał tak, jak bym tego chciał. Generalnie oparty był na crossach i jak dawałem radę na zabawach biegowych. Rowerowo było różnie, tu starałem się robić jak najwięcej siły, głównie na długich podjazdach oczywiście w lesie. W tygoniu startowym pobiegłem mocniejszy akcent w postaci zabawy biegowej 4 x 5 x 30″/30″ na przerwie 500m bieganej w tempie < 3’30/km… wyszło całkiem  si. Umęczyłem się dość mocno, szczególnie że kilka dni wcześniej biegałem czternatskę crossu, ale tak miało być. Mocno i bez kompromisów. W kolejne dni zrobiłem  pływanie, lekką siłę biegową na treningu z Team ASA Biegiem po Zdrowie, kolejne  pływanie i finito, czyli tyle co nic. Oj coś czuję, że ten maraton będzie bardzo, bardzo mocno bolał… życie.

Wracając jednak do samego startu w Łebie. Ruszyliśmy z rana, 7:30 i dzida na  północ autobusikiem, w którym tym razem zamiast Analogsów rządził Rammstein, dobrze dający kopa, szczególnie z rańca. W bagażniku excalibur, tona ciuchów, bo oczywiście nie wiedziałem w czym mam jechać, a jako że nie posiadam ciuchów rowerowych, to wziąłem furę rzeczy do biegania…

Pogoda była idealna. Zero wiatru, na termometrze + 10-12 C,  więc można było w całkiem przyjemnych warunkach się zmęczyć. Do Łeby dojechaliśmy jakoś po 9 rano, na miejscu spotkaliśmy kilku znajomych i po krótkim rekonesansie zacząłem kombinować w czym pojechać i jak się przyoidziać, żeby nie zmarznąć, nie zagotować się i ukończyć wyścig w komfortowych warunkach. Na grzbiet założyłem podobną warstwę klamotów, jak podczas maratonu we Frankfurcie, dodatkowo ubierając kamizelkę do biegania. Na dół, długie getry, na które założyłem krótkie spodenki  triathlonowe. Generalnie mogłem zrezygnować z długich portek, ale mądry Polak po szkodzie, cóż…

12063586_958268094216338_8207498365517116359_n

12208840_1066228436743351_495568200241302195_n

PB074709

Po krótkie j  rozgrzewce ustawiłem się na starcie. Było mega ciasno. Byłem lekko zestresowany, bo jak wyżej pisałem, to była dla mnie nowość i obawiałem się najbardziej właśnie tego elementu… 10, 9, 8, 7… start… oj było ciasno i to bardzo. Jakoś wpiąłem się w bloki i ruszyłem. Całe szczęście peleton dość sprawnie się rozciągnął i tragedii aż tak wielkiej nie było… do czasu, kiedy grupa za którą jechałem dojechała do mostku, za którym był skręt 90 stopni w lewo… Jeden zawodnik chyba się poślizgnął i pojechał bokiem, drugi depnął na heble i wyskoczył przed siebie niczym Adaś z Wisły, patrząc z tyłu wyglądało to mocno hard… aż zrobiło mi się ciepło, ale trzeba było robic dalej swoje i cisnąć przed siebie.

54_007_96005211 (800x531) (2)

1981956_1238903939469837_6274586450477167458_n

Dojechałem małą grupkę i starałem się ich trzymać. Udawało się. Po drodze przez drogę przeleciało stado koni a myśmy kręcili dalej polnymi drogami… leśnymi, szutrowymi aż do jakiegoś bagniska, podmokłej  łąki gdzie zaczęła się improwizacja. Pojawiła się rzeczka, przez którą część osób przejechała, a ja przebiegłem prowadząc rower i potem nie mogłem się wpiąć w pedały i pojechać, więc… znów zacząłem biec z rowerem i nawet sprawnie mi to szło. W końcu udało się i można było zacząć kręcić… teoretycznie, bo woda i wszechobecne błoto całkiem sprytnie uniemożliwiały płynną jazdę, ale takie są uroki MTB. Było czadowo !!! Podobało mi się przeogromnie, do czasu kiedy zablokował mi się łańcuch i nie mogłem jechać dalej. Nie mam pojęcia, co się stało, ale po ponad minucie walki ze sprzętem wszystko w końcu zatrybiło i można było ruszyć dalej przez łąkę po której wesoło hasało stado krów. Taka sytuacja. Stado rowerzystów i stado krów, tylko silni przetrwają… ale po kilku manewrach udało się poccisnąć dalej i złapać jako taką przyczepnośc.

54_008_96003299 (800x533)

Dalej był las i wydmy, piach i góreczki, gdzie na jednym ze zjazdów zaliczyłem glebę. Powód był prosty, był zjazd w piachu w dół gdzie wystawał dość solidny korzeń… a ja nie potrafiłem  sobie z tym wyzwaniem poradzić, więc bachw piach… Trasa po piachu i po wydmach prowadziła dość długo i trzeba było ostro się spinać i być czujnym, ale w końcu wydmy się skończyły i zaczął się las i kręte ścieżki wydeptane przez zająca. Było mega. Na końcówce udało mi się urwać mojej grupce i pocisnąłem po asfalcie do strefy zmian… gdzie dokulałem  się po 1 godzinie, 11 minutach i 12 sekundach. Dobiegłem do boksu, rzuciłem bolid, rozpłaczyłem się, napiłem się vitargo i ruszyłem z kopyta… nogi działały, ale daleko było im do optymalnego samopoczucia.

12189676_958268064216341_6491861381359643857_n

Najbardziej zmęczone miałem dwójki i pośladkowe. Czwórki, łydki współpracowały. Tył, szczególnie na podbiegach działał słabo… Kulałem się jak Miś Uszatek po śniegu, ale najważniejsze że do przodu co chwilę mijając poszczególnych zawodników. Trasa wiła się po leśnej ścieżce, po wydmach, z góry w dół i z dołu pod górę, potem hop w dół i na plażę, kawałek a nawet kawał po piachu, dwie wydmy w górę, asfalt, chodnik i na drugą pętlę… lekko nie było a zmęczenie dość mocno się nasilało dodatkowo tradycyjnie ćmił prawy Achilles… ech. Życie.

54_022_96004277 (800x533)

12243521_1066232216742973_851275138289826940_n

54_025_96000682 (800x534)

54_018_96005800 (800x531)

54_012_96001598 (800x531)

Na kolejnej pętli znów to samo, góra, dół, w prawo, w lewo, po piachu. Fajnie, inaczej niż na szosie. Nie było nudno i monotonnie, co chwilę coś się działo. Ostatnie kilkaset metrów spiąłem tyłek i zacząłem gonić kilku chłopaków, którzy byli przede mną, czyli bieg zakończył się iście sprinterskim finiszem z dobrych dwustu metrów.

12241283_1238904129469818_9101628476894311661_n

Było mocno i szybko i serducho udało się rozkręcić do 194 bpm co jak nie patrzeć po 2 godzinach pracy ciągłej na poziomie 180 kresek. Właśnie, parametry… rowerowe średnie HR 180, max 193, prędkość 19,6 km/h, TE 5.0. Biegowo… HR 180, max 194, prędkośc 4’22, TE 5.0 czyli było mocno i bez kompromisów. Dwie godziny solidnej, mocnej roboty. Ufffff….. działo się.

To był bardzo dobry wyścig, podczas którego naprawdę nieźle się bawiłem i mocno się umęczyłem. Spodobała mi się taka multidyscyplinarność i takie połączenie dyscyplin. MTB + bieg a wszystko w terenie i to bardzo wymagającym. Zająłem finalnie 18 miejsce w generalce na 146 startujących i nie przegrałem z żadną piękną białogłową, co mnie bardzo cieszy, Do poprawy… MTB, ale spokojnie, z tym sobie jeszcze damy radę. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze na wiosnę wystartować w tej imprezie, bo nie  nic przyjemniejszego niż dwie godziny ostrego sponiewierania się. Od razu chce się żyć!

12226982_958268287549652_3262347538976577705_n

…troszku się ubrudził

Wyniki zawodów… 

2015-11-13T09:18:00+01:0013/11/2015|Starty, Trening|

Tytuł