Welcome to Sydney Trail Series

filmik z 2014 roku, ale trasa przebiegała bardzo podobnie…

Welcome to Sydney Trail Series – jak to się mówi, no risk – no fun, albo alleluja i do przodu i właśnie pod takim hasłem ruszyliśmy w niedzielny poranny poranek na zawody trailowe. Ruszyliśmy w okolicy 5 rano wraz z Kubą, który mieszka i pracuje w Sydney oraz jest zapalonym ultrasem, startującym regularnie w australijskich imprezach biegowych. To właśnie Kuba, którego serdecznie pozdrawiam, namówił nas na ten jakże oryginalny bieg. Było warto.

14993455_1212810505428761_6554987276535801940_n

Bieg składał się z kilku wyścigów o różnej długości. Była dycha, połówka i trzydziestka z ogonkiem. Ja wybrałem połówkę, Qzyn z Iwoną dychę. Byłem mega ciekaw, co będzie się działo i jak będę funkcjonował, szczególnie że tydzień wcześniej biegałem maraton a po nim skupiłem się na faszerowaniu stejkami i innymi smakołykami. Bieganie czy jakakolwiek inna aktywność ruchowa z wyłączeniem spacerowania, nie wchodziła w grę. Byłem na urlopie a sezon miałem bardzo długi. Olać to. W każdym razie wrotki odpaliliśmy z samego rana bo około 5. Start zaplanowany był na 6 czy jakoś tak.

15078511_1212810485428763_2133348670076205065_n

Do zawodów zgłosiliśmy się wcześniej przez neta, więc wystarczyło tylko przyjechać, odebrać numery startowe i pobiec. Na miejscu byliśmy przed szóstą. Było pusto i ciemno. Stała brama startu i mety, kilka namiotów i to by było na tyle. Kilka osób z obsługi krzątało się na całkowitym luzie. Zero stresu, pośpiechu i spinania się. Prawie po jamajsku – noł problem. Jakoś przed 6 otworzono biuro i zaczęło się rozdawanie numerów. W biurze spotkałem Scotta, znajomego Australijczyka, z którym byłem (prawie) na biegunie, więc pogadaliśmy trochę o starych Polakach i czekaliśmy na start. Scott biegł na 33, o czym ja nie wiedziałem a ja na 21 albo 20. Mniejsza z tym. Po jakimś czasie spiker zaprosił na start połówkowiczów – tak myślałem… rozpoczęło się odliczanie i nastąpił start.

15095475_1212810588762086_6233193306204678314_n

Pierwszy kawałek prosty, łatwy i przyjemny – po asfalcie i na otwarcie jakieś 3’47, luuuuuzzzzz, oczywiście nie rwałem się na początek, tylko biegłem drugi czy trzeci. Luz w nodze i do przodu, ale zastanawiało mnie jedno. Większa większość miała na nogach buty trailowe z fajnym bieżnikiem, na plecach kamizelki z bidonami i troszkę inne stroje biegowe. Ja miałem startówki na szosę, 0,5 flaszkę wody w garści, którą wziąłem ze sobą przez przypadek i strój startowy, jak na uliczne ściganie. Musiałem wyglądać przekomicznie w tym całym trailowym stadzie. Tak też było, ale postanowiłem tanio skóry nie sprzedać, tylko cisnąć ile fabryka. Polak potrafi a co. Było miło, fajnie i przyjemnie póki nie skończył się asfalt. Potem zaczęły się schody. W przenośni i w realu. Schody były i to zarówno pod górę, jaki z góry. Skończyła się przyczepność i zaczęła się zróżnicowana nawierzchnia. Był szuterek, był piasek, były kamienie i skały. Było mocno pod górę i mocno z góry. Były slalomy między drzewami i inne atrakcje. Zaczęło się zupełnie inne bieganie. Jak na podbiegach jeszcze dawałem radę i trzymałem bezpieczne miejsce na podium to na zbiegach chłopaki mi odchodzili i musiałem gonić ich na prostej… a temperatura rosła i australijskie słoneczko prażyło coraz bardziej… Dawałem radę, ale do czasu, kiedy to na krętym piaskowym odcinku biegnącym w dół zaliczyłem spektakularną glebę tracąc przyczepność. Trochę się poobijałem i podrapałem… chłopaki mi odeszli więc postanowiłem ich co sił gonić, oczywiście w tym całym amoku lekko pomyliłem trasę i musiałem się wracać, ale to była moja wina. Kolejne metry wiodły dalej krętą słabo przyczepną drogą najeżoną korzeniami i drzewami wokół których trzeba było lawirować co chwilę zwalniając i przyspieszając. Było fajnie, ale raz, że byłem obolały a dwa, że moje startówki niespecjalnie zaprzyjaźniły się  z tą nawierzchnią. Chłopaki mi odeszli i przeszło mnie jeszcze dwóch zawodników, gdyż postanowiłem nie ryzykować i dobrze, gdyż kolejne kilometry to był istny level hard wersja 10. Skały, kamienie, kamloty, korzenie, gdzie miejscami maszerowałem i prawie się musiałem wspinać. Było czadowo, ale byłem zupełnie nie przygotowany do takiego terenu i do takiej trasy. Były jeszcze takie atrakcje, jak przejście a raczej przeczołganie się pod rurą i taki element pokonywało się  dwa razy… a słoneczko świeciło i zawartość mojej flaszki kończyła się z kilometra na kilometr. Żeby ją napełnić przy punkcie z wodą, trzeba było zatrzymać się i nalać do czegoś, albo do bukłaka, albo do bidonu… dlatego też większość zawodników biegała z plecaczkami w których umiejscowione były wyżej wymienione gadżety. Ja miałem zwykłą flaszkę po wodzie mineralnej i za jej pomocą się nawadniałem… a słoneczko grzało coraz bardziej. Na trudnych odcinkach zwalniałem, momentami maszerowałem i kombinowałem jakby tu nie wyrżnąć się nie zaliczyć kolejnej jakże spektakularnej gleby. Udało się. Ba powiem więcej, zacząłem doganiać i przeganiać kolejnych biegaczy, tych którzy mnie minęli na zbiegach i na technicznych odcinkach. Teraz ja w moich asfaltowych startówkach na szutrowych ścieżkach cisnąłem przed siebie. Zerkając na zegarek wiedziałem mniej więcej, że jest coraz bliżej i można jeszcze coś urwać. Co prawda według moich matematycznych obliczeń nie było szansy na podium, ale okazało się, ku zdziwieniu organizatorów, że wbiegłem jako … pierwszy na metę. Sam się zdziwiłem i to bardziej niż organizatorzy. Na mecie czekała na mnie Ann, która oznajmiła mi, że wystartowałem nie w tym biegu co trzeba. Wystartowałem z zawodnikami, którzy biegli na 33 km a nie na 20 czy 21. Taka sytuacja… Temat szybko przegadałem z organizatorami, którzy na spokoju i luzie powiedzieli mi, że nie ma problemu i przepiszą mój czas do właściwego biegu. Ale ze mnie gamoń.

W każdym razie zająłem bodajże 5 miejsce i jestem z niego bardzo zadowolony. Aż boję się pomyśleć co pomyśleli o mnie zawodnicy, z którymi wystartowałem… pewnie coś w stylu „urwał się jak Fili z konopi”, albo „poszedł jak dzik w pomidory”… Nie ważne. Na koniec każdy mógł wciągnąć mega kanapkę z bekonem.

15032138_1212810932095385_112315538551546053_n

Jazda bez trzymanki. Daniel i Iwona ukończyli bieg w jednym kawałku, Kuba również, więc cała nasza ekipa zameldowała się na mecie w jednym kawałku. Po zawodach pojechaliśmy na jedną z najbardziej słynnych plaż w Australii, na Manley Beach, gdzie była mega zimna woda o temperaturze 19 stopni i wielkie fale. Zacisnąłem zęby i popluskałem się, chociaż generalnie do wody nie wchodzę, chyba że ma powyżej 25 kresek. Cały wypad zakończyliśmy w mega włoskiej pizzerii, gdzie pizzę sprzedaje się na metry. Było pysznie.

img_0342

img_0359

img_0421

2016-12-19T12:20:16+01:0019/12/2016|Podróże, Starty|

Tytuł