WMACi Daegu 2017 – połóweczka…


Wracając do części sportowej, bo właśnie po to przyjechałem do Korei…

No właśnie. Pierwotnie miałem tu nie przyjeżdżać, bo przy skrócie WMAC pojawiła się literka „i” czyli Mistrzostwa Świata Weteranów indor, czyli w hali, ale zobaczyłem, że będzie rozgrywana połówka, więc cóż, ustaliliśmy z Iwoną, że jedziemy i zaczęło się planowanie. Jak już wcześniej pisałem lecieliśmy przez Helsinki, Finnairem i był to dobry pomysł. Co prawda do Seulu bezpośrednio lata nasz rodzimy LOT i puszczają nawet Drimlajnery, ale trzeba by było się tłuc do Warszawki a tak, to całą operację zaczęliśmy z Gdańska. Szybciej, taniej i wygodniej.

Część sportowa… bo znowu zacząłem się wgłębiać nie w to co trzeba. Plan był prosty, jak wcześniej pisałem. Trzymać okolice 3’35 i modlić się o przetrwanie. Antybiotyk, choroba, 8 stref czasowych, nieprzespane noce… niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba, jak to padło w Zemście Fredry. Pogoda do biegania była spoko. Może trochę wiało, ale każdemu zawsze tak samo. Najczęściej prosto w pysk… Było około 10 C, czyli idealnie, pokropił przed startem lekki deszczyk, czyli… idealnie i fantastycznie. Nic lepszego nie mogło się stać i się nie stało.

Rozgrzewkę zrobiłem na korytarzu w hali. 15 minut spokojnego truchtu, wygibasy i takie tam różne dziwne ćwiczenia. Było ok. Za chwilę ósma stanąłem na starcie wśród wesołej grupki weteranów. Generalnie przypomniało mi to nasze rodzime starty z Panią Janką i Panem Staszkiem na czele, którzy mimo peselu zaczynającego się od czterdziestu dziarsko wypinają klaty z piersiami w pierwszym szeregu. Tu było sporo Koreańczyków, którzy rytmicznie podskakiwali w rytm muzyki przy okazji co chwilę depcząc innych zawodników. Może to taka tradycja ? Cholera wie, w każdym razie kiedy zaczęło się odliczanie wykorzystując przewagę wzrostu, wepchałem się z łokciami do przodu i wystartowałem prawie z pierwszej linii. Od razu ostro ruszył Algierczyk, który w zgłoszeniu podał czas 1:10, grupka Japończyków i Czech 1:12. Ich od samego początku upatrywałem do zwycięstwa i tak też się stało. Ja postanowiłem sobie ambitny plan. Przetrwać. Pójść w pałę, nie oszczędzać się, czyli biec do przysłowiowego odcięcia nazywanego zarzygiem oraz zrewanżować się Japończykowi, z którym przegrałem brąz w Perth. Obrałem go na celownik i trzymałem się w bezpiecznej odległości. Pierwszy kilometr z górki… 3’25, spoko z górki może być. Drugi lekko pod górkę i 3’38… potem 3’35, 3’39 i 3’30. UUUUUUU….. było ciepło i wiedziałem, że długo tak nie pociągnę, ale cóż. Przecież nie zacznę truchtać, bo noga nie idzie.

Nie będę płakał i nie usiądę na krawężniku, bo jest słabo. Trzeba zacisnąć zęby, spiąć pośladki i biec, póki jeszcze jest jakaś siła i normalnie widzę. Oczywiście grupka jedna i druga odeszła a ja cisnąłem z moim Japońcem i w końcu tak go przycisnąłem, że puścił. Ha. Wiedziałem, że raczej z nim wygram, ale nigdy do końca niczego nie można być pewnym. Póki piłka w grze… Póki koła w Wigry 4 się kręcą… To takie małe nawiązanie do niedawnego meczu… Kolejne km dłużyły się i gdyby nie Iwona, hasająca tu i tam i krzycząca <cenzura> to by było nudno. Dychę pokonałem w … lepiej nie pisać. W każdym razie drugą piątkę pobiegłem o ponad minutę wolniej niż pierwszą. To idealnie oddaje to, co działo się na trasie, która mimo zapewnień organizatorów wcale taka „flat” nie była. Oj były górki. Oj wchodziło w tyłek aż poczułem kilka razy pośladkowe. Bolało. Trasa składała się z dwóch pętli, więc wiedziałem co będzie mnie czekać. Iwona biegała i darła się. Po drodze stały grupki Koreańczyków, którzy również darli się o kibicowali. Fajowo. Jakiś przerywnik od cierpienia i zaciskania zębów. Czternasty km i żel. Trzecia piątka… nie pamiętam ile, bo nie byłem w stanie prowadzić takich skomplikowanych operacji matematycznych, więc dopiero potem zobaczyłem, że była szybsza od drugiej. Hahaha. Jestem gość. Przyspieszyłem. 18’23… wstyd, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz… chłopaki nie płaczą. Dogoniłem jeszcze jednego biegacza z Hong Kongu, ba nawet mu uciekłem i modliłem się o to, żebym nie zjechał po drodze do bazy. Oczywiście zrobiłem stary numer i wyperswadowałem sobie, że półmaraton ma 20 a nie 21 km i takim o to prostym zabiegiem skróciłem w głowie czas cierpienia. To działa. Podobnie, jak w przypadku maratonu. 40 km a ostatnie dwa… jakoś zlecą. Ostatnie km to ostry podbieg, prosta, zbieg i znów podbieg… Tam ciąłem się z zawodnikiem ze starszej kategorii, ale nie pamiętam jakiej. Chyba M 45. Ostatnie 40-50 m bolało, jak nigdy. Prawa strona wycięta, gwiazdki przed oczami i dość kiepska świadomość o co chodzi. Bolało. Wbiegłem na metę ostatkiem sił i gdyby znajdowała się ona 50 metrów dalej, raczej bym na nią wpełzł. Całe szczęście, że nie zebrało mi się na wymioty, chociaż Iwona myślała, że będę haftował, jak po biegu złapałem się kurczowo barierek na których dość długo wisiałem i zasysałem powietrze, jak karp wyciągnięty z wanny. Czas do dupy. 1:17:35, ale cel osiągnięty. Zajechałem się. Nie odpuściłem ani na sekundę. Wygrałem z Kawamoto Koji i przepaliłem nogi i płuca, co powinno zaprocentować w dalszej części sezonu. Iwona nagrała na koniec krótki filmik, który wisi u mnie na fanpejdżu i faktycznie… nie wyglądam tam zbyt dobrze.

Finalnie zająłem 6 miejsce w stawce. Liczyłem na ósme patrząc po czasach z list startowych, więc aż tak tragicznie nie było. Co prawda wiadomo, jak wartościowy jest ten wynik, ale przez chwilę można poczuć się fajnie. Uważam, że to był dobry bieg i to w sumie na tyle.  Pierwsza dycha w kategorii M35 wyglądała tak, jak poniżej, więc widać, jaki był tu światowy poziom.

Oczywiście trasa zrobiła swoje i na moje oko, gdyby była w miarę płaska, pobiegłbym w okolicy 1:15 – 1:15:30, ale… tyle nie pobiegłem, nie ma co się usprawiedliwiać, tylko trzeba trenować dalej. Walka trwa (nieustannie) a meta zweryfikowała wszystko.

Dziękuję wszystkim za trzymanie kciuków i za miłe słowa. Jedziemy dalej z tym koksem !!!

Fotka z Zygfrydem „Zygą” Libanem, niezniszczalnym 70-cio latkiem, pogromcą kangurów i postrachem kierowców autostrady. Zyga zdobył srebro w crossie na 8 km i brąz w połówce, gdzie nabiegał 1:40:56 !!! Zyga ma 73 lata !!! Czapki z głów !!!

2017-04-06T18:20:00+02:0006/04/2017|Podróże, Starty|

Tytuł